Nawet jeżeli pomysł tryskania budzi w Tobie oburzenie lub odrazę, przeczytaj książkę Deborah Sundahl „Kobieca ejakulacja i punkt G. Orgazmy, jakich nie miała twoja babcia”. Dowiesz się, dlaczego nikt wokół ciebie nie wspominał o kobiecej fontannie oraz, jak wyglądała alternatywna historia kobiecej seksualności.
Punkt G został uznany za odrębny organ przez oficjalne gremia medyczne USA dopiero w 2001. Chociaż już w latach 50-tych zeszłego wieku jego istnienie dostrzegł dr Ernest Gräfenberg. Przez kolejne kilkadziesiąt lat istnienia „punktu G” było nieustannie podważane. Wreszcie, pod koniec lat 80-tych zeszłego wieku Beverly Whipple napisała głośnią książkę o punkcie G, która ponownie rozpętała debatę nad sensem jego istnienia. Warto pamiętać, że od czasów starożytnych, żeński wytrysk po prostu nie istniał w powszechnej świadomości zachodniego świata. Więc odkrycie go na nowo nie przychodzi nam z łatwością.
Beverly Whipple, położna, uczyła kobiety, jak wzmacniać mięśnie dna miednicy. Dostrzegła, że część słuchaczek mimo silnych mięśni, relacjonowała przypadki nietrzymania moczu. Działo się tak często po penetracji lub przy orgazmie. Whipple postanowiła badać płyn, który zbierały dla niej kobiety i odkryła, że zdecydowanie nie był moczem. Miał inną barwę, inny skład chemiczny, inny był nawet zapach. Whipple rozszerzyła swoje badania o ankietę psychologiczną i dowiedziała się, że kobiety te mówią o szczególnym rodzaju orgazmu, który doprowadza je do wypływu płynu z cewki moczowej. W trakcie badań Beverly dosłownie wykopała niezauważony artykuł dr Ernesta Gräfenberga, który relacjonował dokładnie to samo zjawisko. Gdy Bevery Whipple przedstawiła komplet swoich badań naukowych wraz z wnioskami i postanowiła nazwać organ nazwiskiem niemieckiego badacza. Wtedy jeszcze nie było wiadomo jak dalekosiężne w skutkach jest to odkrycie, ale dzięki książce 'The G-spot’ świat dowiedział się o punkcie G.
Zakręty
Od lat 80-tych XX wieku świat naukowy elektryzują kolejne badania, które mają dowieść istnienia / opcjonalnie nieistnienia punktu. Czasem mam wrażenie, że chodzi o udowodnienie kobietom braku, czegoś, co każda z nas może wyczuć we własnej cipce dwoma palcami, niemal w dowolnej chwili. Doniesienia te są łatwo podchwytywane przez media. Wiecie, ten dobry nagłówek: „Naukowcy udowodnili, że punkt G nie istnieje!„. Gdyby komukolwiek chciało się czytać i umiałby zrobić to ze zrozumieniem, mógłby dostrzec, jak wiele 'ale’ mieszka w całym wywodzie i jak bardzo nic nie udowodniono.
Ta ideologiczna wojna może byłaby zabawna, gdyby nie to, że niektórzy naprawdę wierzą w doniesienia z frontu. Z grubsza chodzi w niej o to, żeby badać żeńską seksualność z perspektywy męskiej. Takie badanie będzie miało swoje oczywiste ograniczenia. Jakie pytanie zadamy, taką odpowiedź otrzymamy. Jeśli umieścimy w laboratorium kobiety, które nigdy nic nie robiły ze swoją strefą G, damy im 15 minut, a one na koniec powiedzą nam szczerze, że nic nie znalazły, to teoretycznie przeprowadziliśmy udany, naukowy eksperyment. Równie dobrze możemy szukać pingwinów na Saharze. Obiekty tego badania nie miały szansy nic „wymacać”, bo czas rozbiegu strefy G dla wielu z nas przekracza 20 do 30 minut nieustannej stymulacji. Tak więc – wierząc w badania, czytajcie zawsze jak były prowadzone i kto pytał oraz jak brzmiały pytania (por. praca prof. Terence Hines`a, który badał 10% populacji mającej największy problem z osiąganiem orgazmu przez punkt G).
Czego nie wiemy?
Nie rozwiązany pozostaje problem określania strefy G / punktu G mianem żeńskiej prostaty. Argument na tak jest dość prosty – to coś produkuje płyn zbliżony składem do męskiego ejakulat (produktu prostaty), zawiera białka, śladowe ilości minerałów oraz specyficzny antygen prostaty PSA. Dla jednych naukowców to będzie wystarczający argument na tak, inni powołają się na fakt, że płyn ów jest produkowany z gruczołów Skenego, które jako żywo prostaty nie przypominają, więc nasz G-raal prostatą nazwan być nie może.
Dodatkowe pomieszanie wynika z faktu, że w przyzwyczajono się mówić o punkcie G (ang. G-spot), gdy tymczasem jest to raczej strefa G (ang. G-zone), ze względu na rozległość organu. W tym tekście posługiwać się będę wymiennie obydwoma nazwami, bo google ma swoje prawa. Jak chcę, żeby ktoś to w ogóle przeczytał, to potrzebuję zostać przy najbardziej popularnej nomenklaturze.
Porównanie do Graala nie jest tak zupełnie bez sensu. Jego też szukało wielu, a znalazł tylko śmiałek o czystym sercu. Graal obdarzał nieśmiertelnością, podobnie jak amrita – nektar bogów, czyli żeński ejakulat. Graal i strefa G są też dość mistyczne, o czym szerzej opowiem w części drugiej pt „Orgazm i ejakulacja”.
Jak znaleźć swój punkt G / strefę G? Najlepsza metoda, żeby sprawdzić kto ma rację i korzystać z uroków strefy G, to znaleźć ją samej. O ile nie jesteś w gronie szczęściar, które „od zawsze wiedziały, że TO mają” i które ejakulują, gdy o tym pomyślą, to potrzebujesz trochę czasu i cierpliwości. Dla dociekliwych polecam podstawową pozycję książkową Deborah Sundahl, wspomnianą w punkcie pierwszym. Może czasem trochę przynudza, ale ćwiczenia, które tam opisuje są godne wysiłku czytania.
Podstawa. Twoja zdolność do osiągania zarówno orgazmów, jak i wytrysku nie jest w żaden sposób limitowana. Wymaga jedynie zapoznania się ze swoim ciałem. Najważniejsze jest psychiczne nastawienie do samego procesu – brak obaw przed wytryskiem i nieznanym orgazmem oraz poczucie bezpieczeństwa w relacji z partnerem/partnerką. Ponieważ pobudzenie punktu G wymaga dłuższej stymulacji, nie tak łatwo jest odkryć go w czasie stosunku z penetracją. Większość podręczników i autorytetów zaleca najpierw powolny i uważny trening masturbacyjny.
Anatomicznie położony jest po obu stronach cewki moczowej, dociśnięty od tyłu górnym ramieniem łechtaczki. Przez cewkę moczową wydostaje się ejakulat, w czasie gdy tryskasz. Ale sam punkt leży wewnątrz twojej waginy. Wsuń do niej dwa palce i zegnij je lekko. Pod opuszkami (na suficie waginy) być może wyczujesz owalny kształt o chropowatej powierzchni. To jest to!
Niektóre z nas potrzebują odczuwać podniecenie, które spowoduje ukrwienie tego „wierzchołka góry lodowej”. Tylko wtedy mogą go wyczuć. Jeśli do nich należysz, daj sobie dłuższą chwilę by stymulować okolice łechtaczki i wejścia do waginy. Jeśli będziesz miała orgazm łechtaczkowy, to fajnie. Naciesz się nim i wróć do poszukiwań. Punkt G jest całkiem spory i dlatego raczej myśl o nim, jako o obszarze, nie zaś o małej wypustce. W pewnej o co
No, tego na razie nie wiemy. Jedna z teorii uzasadniających istnienie strefy G nawiązuje do potrzeb naszej reprodukcji. Orgazm, a konkretnie wytworzona przy jego okazji oksytocyna, ma silne działanie przeciwbólowe. Teoria mówi o tym, że w czasie porodu, gdy główka dziecka naciska na punkt G, może dochodzić do orgazmu, a więc do łagodzenia bólów porodowych. Teoria ta nie ma potwierdzenia w postaci badań.
Nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła jakiejś anegdoty na temat punktu G.Najbardziej abstrakcyjną rzeczą, na jaką trafiłam jest procedura „G-Spot Shot”. Amerykańscy chirurdzy plastyczni robią swoim klientkom zastrzyki z silikonu w punkt G. Aby go powiększyć, a przez to (sic!) polepszyć ich życie seksualne i samoocenę. W dokumencie pod tytułem„G-spotting”, jest to pokazane wraz z relacją kobiety poddającej się zabiegowi.
C.D.N. ⇒ Ejakulacja i orgazm ze strefy G